poniedziałek, 8 czerwca 2015

Very bad day ....


Dzisiaj znowu trochę apatycznie. 

 Poniedziałek- dla niektórych zły dzień, bo skończył się weekend, początek tygodnia, jeszcze tyle czasu do piątku. A dla mnie kolejny, bezcelowy dzień. Po tym jak zrobiłam narzeczonemu kanapki do pracy, położyłam się spać i wstałam w południe. No bardzo ambitnie. 
Myślałam, ze przyjdzie wiosna, ładna pogoda, poczuję się lepiej. A tu psikus- jest co raz gorzej. 

Tracę siły, nie mam na nic ochoty. Nawet śniadania nie chce mi się zrobić. Mam swoje mieszkanie, ładne, wyremontowane. Nie mam chęci nawet o nie dbać. A kiedy jest brudno, wpadam w złość, no bo "dlaczego tutaj znowu jest brudno?" "ile razy mam sprzątać?". A powinnam dbać o to mieszkanie, chociaż dla faceta, który jest najukochańszy na świecie, przyjdzie wieczorem zmęczony z pracy i miło mu będzie usiąść na kanapie i zobaczyć, że jest ładnie wysprzątane. No ale...

Za 4 miesiące ślub. Jedna z niewielu rzeczy, która teraz powoduje, że w ogóle wstaje z łóżka. Miałam zacząć dbać o siebie w związku z tym dniem, chciałam zacząć chodzić na basen, może trochę pobiegać. A gdzie tam. Lepiej pół dnia przesiedzieć na kanapie... Mam ochotę się po prostu rozpłakać...
  
Studia, teraz sesja... Nie miałam konkretnych planów na przyszłość, bo kiedyś one przepadły razem z przyjściem pierwszego załamania. Chciałam teraz skończyć coś zaocznie, żeby był ten "papier", może to łatwiej o jakąś pracę niż po samym liceum. Jednak za wysoko postawiłam poprzeczkę, poszłam na studia inżynierskie, a zawsze obiecałam sobie, że po liceum nie będę miała nic wspólnego z matmą. No więc po oblanym semestrze przeniosłam się na inną uczelnię, gdzie jest łatwiej, ale nie mogę się tam odnaleźć. Strasznie dużo ludzi, jakichś dziwnych ludzi. Chyba biorą tam wszystkich hurtowo. Może ja nie jestem osobą mega ambitną, ale uważam się za człowieka dość inteligentnego, dojrzałego, takiego do rzeczy. A na tej uczelni... Dziewczyny jakby wyszły przed chwilą z wiejskiej dyskoteki, chłopaki też szkoda gadać, cwaniaczki z tuningowanego auta. Podczas zajęć głupie żarty, śmiechy, zero szacunku dla wykładowcy. Nienawidzę tam jeździć. I raczej to rzucę... Może zacznę od początku coś lżejszego... A dwa lata stracone... Co powiem rodzinie? Chyba mnie zjedzą... Ale będą gadać. Po co się przejmować, czyjąś opinią, skoro mam swoje życie, nikt mnie nie utrzymuje, sama o sobie decyduję? No właśnie, taki mam charakter. Przejmuję się zawsze tym, co ktoś powie. 

Dobrze, że chociaż mam takiego wspaniałego faceta... On mówi to nic, zaczniesz coś innego, jesteś jeszcze młoda, praca się znajdzie. Naprawdę zazdroszczę mu pozytywnego podejścia do życia i strasznie dziękuję za wsparcie. Ale boję się też, że on w końcu nie da rady znosić mojej (nazwijmy rzeczy po imieniu) depresji i zostanę sama... Stracę to, kim on dla mnie jest, a jest tym, co dla mnie najważniejsze, miłością, nadzieją na przyszłość, motywacją... Wiem, powinnam pójść do psychologa, czy psychoterapeuty, tylko że ja zbyt łatwo się poddaję i już kiedyś próbowałam, ale po prostu przestałam chodzić... Chociaż tutaj bez problemu mogę wylać moje utrapienia...


C.

1 komentarz :

  1. Co do terapeuty:) Spoko nie łam się ja probowałam 16 różnych terapeutów i po 2,3 sesjach rezygnowałam. Teraz trafiłam na takiego u którego już trwam dumnie 4 miesiąc;) Można? można:P
    pozdrawiam:)

    OdpowiedzUsuń